Bandung ma jedną zaletę - można stamtąd robić wypady na wulkany. Tak też uczyniłyśmy. Wybrałyśmy najbliżej położony wulkan - Tanguban Perahu - jedyne 30 km drogi - 1,5h jazdy busikiem angkotem.
Tanguban Perahu jest jednym z największych czynnych wulkanów na Jawie. Jego nazwa tłumaczona jest jako "Przewrócona Łódź" i wiąże się oczywiście z kształtem wulkanu oraz z legendą o jego powstaniu.
Oczywiście wokół wulkanu przemysł turystyczny kwitnie.
Co z tego, że jesteśmy prawie na równiku. Przecież zawsze można sobie kupić na pamiątkę jakąś czapkę.
Ja osobiście chciałam zakupić tam jakieś kolczyki. Jedyne które znalazłam miały tak niesamowicie zardzewiałe druciki, co się je wkłada do uszu, że chyba nigdy tak zardzewiałego drutu w życiu swoim 22letnim nie widziałam :)
Co do aktywności tego wulkanu to zdecydowanie się zawiodłam. Miałam nadzieję, że będzie krwistoczerwono (tak jak się wulkany na geografii zawsze rysowało:)), będzie buchać lawą i wiać grozą. Patrze ja do tego krateru, a tam bajorko co wygląda jakby z błota było i ledwo jedna stróżka dymu leci :/ Krakatau to to na pewno nie jest (choć też w Indonezji) :/
Tyle, że siarką mocno w powietrzu waliło.
Cały krater można przejść dookoła - taka dróżka za mną.
Niestety indonezyjskie oznaczenia, a raczej ich brak, dają sporo do życzenia i po tym jak trochę pobłądziłyśmy, poddałyśmy się i ruszyłyśmy na dalszą część wycieczki. Zeszłyśmy z samego szczytu, wzięłyśmy po motor-taxi i ruszyłyśmy do Air Panas, czyli gorących źródeł.
Gorące źródła jak to gorące źródła - dużo ciepłej wody, to można było wygrzać nogi.
Wszystko potoczyłoby się wspaniale gdyby nie to, że nagle zaczęło padać, padać i padać...Znalazłyśmy schronienie pod wiatą.
Niestety potem zaczęło tak zacinać, że nawet wiata nie pomagała. Musiałyśmy skorzystać wtedy z usług pana co stał przy nas z pół godziny i czekał aż wypożyczymy od niego parasolkę.
Pragnę zaznaczyć, że jak piszę, że padało to nie był to byle jaki deszczyk.
Po uziemieniu w gorących źródłach, na całkiem spory czas, nastała pora powrotu do Bandung. Najpierw busik, a potem rikszą pod hotel.
Dosyć się nam śpieszyło, bo jeszcze tego samego wieczoru czekała na nas podróż autobusem do Pandangaran, gdzie pojechałyśmy aby zobaczyć Green Canyon. Podróż ta to jednak materiał na oddzielnego posta ;]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
a jak się taka parasolke oddawało? znaczy pożyczyć można było tylko by pod nią stać, czy można było gdzies z nia pójść? a jak to drugie to: patrz pyt. 1 ;)
OdpowiedzUsuńDziała to dokładnie tak, że pan ma dwie parasolki i jedną ci wypożycza, oczywiście za stosowną opłatą. Bierzesz swoją parasolkę i możesz sobie z nią gdzieś iść i pan idzie za tobą. Potem dalej stoi przy tobie, aż ci się znudzi parasolka i zechcesz mu oddać oraz zapłacić :]
OdpowiedzUsuńczyli dodatkowo ma się ochroniarza..anioła stróża...ogon..cholera wie co ;)
OdpowiedzUsuńDziwne pada na równiku... no ale widać że niektórzy potrafią to wykorzystać!
OdpowiedzUsuńŁadne stópki... a co do tego wypożyczania dzieci... 16-stki też sią w ofercie?