6 czerwca 2009

Sydney

Choć to Melbourne dwukrotnie (w 2002 i 2004 r.) zostało wybrane przez the Economist najlepszym miastem do życia na świecie, to mi chyba bardziej przypadła do gustu stolica Nowej Południowej Walii - Sydney.

I wcale nie chodzi tutaj o obfotografowany przez nas z każdej strony budynek opery.

Po prostu chyba widać tam więcej szczęśliwych turystów, a nie zapracowanych człowieczków w garniturach :] Oprócz znanej wam już opery, w Sydney charakterystycznym miejscem jest Harbour Bridge.

Organizowane są również wejścia na przęsła mostu - niestety cena za nieziemski widok jest równie nieziemska, jak na kieszeń tajskiego studenta. Dlatego zadowoliłyśmy się tylko widokiem z samego mostu na operę i Circular Quay - skąd wypływają promy.

W Sydney widziałyśmy prawie także Government House, prawie, ponieważ oczywiście w środku była jakaś impreza i nie wpuszczali turystów.

Obok są Królewskie Ogrody Botaniczne po których chodził rosół ;)

Pod mostem znajduje się miejsce zwane The Rocks - najstarsza część miasta, z uroczym targiem i knajpkami.

Nawet zrobiłam tam zakupowe prezenty dla Emilki i siebie, po czym je zgubiłam najprawdopodobniej w hostelu ;(

W Sydney prawie na każdym kroku widać, że Australię kolonizowali Angole.


Pogoda w Sydney była dość zmienna i jak już zawiało to porządnie. Bo Pauliny super extra tajska parasolka nie wytrzymała.

Jadąc do Australii miałyśmy cicha nadzieję, że oprócz ciastek to podjemy trochę ziemniaków. Jakże wielkie było nasze rozczarowanie, gdy odkryłyśmy, że najpopularniejszą kuchnią w Aussie jest kuchnia tajska :]

Za to jak każda prawdziwa wycieczka, także ta nasza nie mogła się obejść bez...

Na deser zostało mi jeszcze do podzielenia się z wami fotami z Darling Harbour - knajpki, restauracje, oceanarium i dużo, dużo jachtów.


Jeżeli ktoś czuje jakiś niedostatek zdjęć z operą to zapraszam.
Sydney

Ponieważ pogoda pokrzyżowała nam trochę plany, to nie udało nam się pojechać na plaże (Bondi albo Manly), ani na wycieczkę w Blue Mountains. Trzeba będzie wrócić kiedyś do tej Australii... Bo tym razem, nie da się tego ukryć, z chęcią opuszczałyśmy ten kraj, w oczekiwaniu na indonezyjską opaleniznę.

Z Sydney wróciłyśmy do Melbourne, aby załadować się do samolotu do Kuala Lumpur, a potem do Jakarty. W ten sposób nasza urocza przejażdżka po ziemi Aborygenów przemieniła się w prawdziwą wyprawę :] Ale o tym to już w kolejnych postach...

6 komentarzy:

  1. 1. a w pierwzym poscie dot. owych wakacji pisałaś,że wszystko było możliwe dzięki finansowemu wsparciu.. (i tu lista)..widać jednak kiepsko Wam płacą skoro na most nie weszłyście ;)
    2. Emila, cieszysz się z prezentu? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. wiesz, no na trochę nam starczyło, ale ostatnio codziennie z Pauliną narzekamy, że mogliby więcej podesłać :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj ale nie politycznie... jak posiałaś prezenty to trzeba było przyciemnić, że wszystkim kupiłaś...ja bym tak zrobił!!!!
    Rozumiem, że Opera ma jakieś wnętrze ale znając Wasze szczęście zobaczycie je następnym razem...

    OdpowiedzUsuń
  4. A może kupiłam wszystkim tylko zgubiłam ten przeznaczony dla Emilki??

    Oczywiście, że nie. Emilka jest po prostu od was trochę sprytniejsza i zapowiedziała wcześniej co chciałaby dostać i ładnie poprosiła :]

    OdpowiedzUsuń
  5. bo my liczymy na Twoją inwencję, pomysłowość i inne takie

    OdpowiedzUsuń
  6. Gosiu,ale ci zazdroszczę!Pięknie!I dostarczaj nowych opowieści jak najwiecej :)

    OdpowiedzUsuń