29 czerwca 2009

Codzienność

W Tajlandii zaczęło robić się nudno. Jedyną zmienną rzeczą jest to, że raz pada, a raz nie pada. Cała reszta jest stała. Czasami tylko zdarzy się coś wartego uwiecznienia, jak np. sposób wydawania reszty w Immigration Office.

Pieniądze zostały przyszyte zszywaczem do rachunku :] Ogólnie robi się nudno, dlatego dla urozmaicenia przytoczę artykuły z prasy codziennej australijskiej oraz tajskiej.

Będąc w Australii nie udało nam się uciec od Tajlandii. Na każdym kroku słyszałyśmy o pewnej mieszkance Melbourne, która pojechała z koleżankami na rajskie wakacje na jakże rajskie Phuket. Pewnego wieczoru coś tam świętowały w knajpie, piły, śpiewały i ogólnie głośno się zachowywały. Zabawa była przednia i jedna z kobiet (bo towarzystwo było w wieku ok. 40 lat) postanowiła dla zabawy podrzucić swojej koleżance Annice Smoel jakąś barową matę do torebki. Niestety tutaj ich zabawa się skończyła, gdyż w barze była policja i przyhaczyła głośno rozrabiające towarzystwo na próbie kradzieży. I tak pani Annice, matka czwórki dzieci, wylądowała w tajskim więzieniu zagrożona karą 5 lat pozbawienia wolności. Przy okazji musiała mocno nawymyślać policjantom, gdyż nawet na taśmach z kamer było widać, że to nie ona włożyła tę matę do torebki tylko jej koleżanka, która nawet się potem do tego sama przyznała. Policja jednak powiedziała, że ich to nie interesuje dodając, że sprawa tej pani jest bardziej sprawą odnośnie jej stosunku do władz, a nie samej kradzieży. Tak jak mówiłam cała Australia mocno huczała od tego, że jakaś kobieta ma dostać 5 lat więzienia z kradzież barowej maty, więc interweniował australijski MSZ i inne takie. Szum zrobił się straszny i bodajże po interwencji Premiera Tajlandii obiecano jej, że jeżeli przyzna się do winy w dniu rozprawy to ją zwolnią z więzienia. Tak też zrobiła i dostała jakąś finansową karę i 6 miesięcy w zawieszeniu. Po spędzeniu 4 dni w tajskim wiezieniu wróciła do domu i swoich dzieci.


Z drugą przygodą obcokrajowców z Tajlandią zapoznałam się w gazecie 'Pattaya Mail'. Pattaya jest kurortem wypoczynkowym całkiem niedaleko Bangkoku. Historia ta polegała na tym, iż 65-letni Amerykanin jechał sobie autobusem do Pattayi i zapoznał w nim 3 Tajeczki. On przystały na jego propozycję i poszły z nim do jego pokoju hotelowego na imprezę i pare piw ;] Następnego dnia Amerykanin obudził się z dużym bólem głowy, a po Tajeczkach niestety nie było już śladu. Zresztą tak samo jak po telefonie komórkowym, karcie kredytowej, 10 tys. batów oraz prawie 4 tys. $.

Na zakończenie pragnę wyrazić nadzieję, że nie będę musiała żadnym odwiedzającym mnie osobom donosić paczek ryżu za kraty.

21 czerwca 2009

Nowa moja klasa

Wraz z rozpoczęciem nowego semestru zaczęłam także nowe i jakże nudne przedmioty - political ecology oraz transborder studies. W związku z tym zajęcia w nowych grupach, z zupełnie nowymi osobami. W ostatni piątek mieliśmy kierunkowe party. Cała impreza polegała tak, że siedzieliśmy przed budynkiem i dostaliśmy jedzonko. Nie było wszystkich osób z moich nowych klas, ale możecie poznać część z nich.

Od lewej wygląda to następujaco: Champu (Laos), Big Boy (Tajlandia), Laos ale tego nie znam, Shabeen (Malediwy), Anselm (Niemcy), Mendy (Kanada). Na Malediwy zaproszenie już mam, nad resztą trzeba będzie popracować :]

Ponieważ uczelniane party było tak samo nudne jak zajęcia to zmyliśmy się na integracyjne piwo do knajpy. Siedzimy tak przy stole i naglę spostrzegłam, że wszyscy siedzą cicho i się gapią za mnie. Więc też się odwracam, a tam sobie przyszedł słoń :] Co najlepsze w trąbie miał harmonijkę i na niej grał. Potem dostał jeszcze hula-hop na trąbę i nim kręcił :]

Słoń po krótkim show odszedł sobie jak gdyby nigdy nic tak jak przyszedł. Ja miałam dużo szczęścia, ze akurat miałam aparat bo sama bym sobie nie uwierzyła, że coś takiego widziałam :)

19 czerwca 2009

Warorot Market

czyli gdzie się chodzi w Chiang Mai na zakupy.

W Tajlandii mamy TESCO, Carrefoura czy 7-eleven. Dodatkowo za to mamy jeszcze coś w stylu targów, gdzie można znaleźć wszystko. Chyba największy taki targ w całym mieście znajduje się w chińskiej dzielnicy.

Nazywa się Warorot Market i w przeciwieństwie do pobliskiego Night Marketu to tutaj przychodzą Tajowie, a sam market otwarty jest tylko w ciągu dnia.

W odróżnieniu od innych targów które znam to ten ma tą zaletę, że w nim nie śmierdzi i jest normalnie w budynku :]

Większość stoisk przypomina nasze ze zdrową żywnością. Dużo jest produktów wytworzonych przez plemiona górskie. No ale można też dostać coś do jedzenia.

Tajskie stoisko z jedzeniem bez wiszącego kurczaka, to nie jest tajskie stoisko.

W Tajlandii występuje takie zjawisko jak jedzenie 'na ulicy'. Ogólnie polega to na tym, że po prostu jakieś knajpki (trochę na wyrost to słowo) są na ulicy. Zdecydowanie najtańsza opcja jeżeli chodzi o posiłki, ale też najniebezpieczniejsza ;] Można dostać różne smakołyki, takie jak szaszłyki z jajek.

Ja tam z ulicy jak na razie jadłam tylko gofry i jakieś soki. Na ulicy też można dostać mnóstwo owoców. Mangostan (mangosteen) na pierwszym planie jest pycha.

Żebyście się tak nie załamali, to na prawdę są tutaj też normalne sklepy w których mają snickersy za 2,5zł.

Tajskie zupki chińskie.

Czy Lay'sy. Paprykowych czy solonych tutaj nie doświadczycie. Za to można dostać takie o smaku pikantnych owoców morza czy wodorostowym (nie jestem pewna czy tak brzmi nazwa smaku wodorostów).

P.S.
Chciałam pozdrowić cały W-M US w Olsztynie :)

15 czerwca 2009

Sukhothai

... czyli Małgorzata pod znakiem dwóch półksiężyców.

W ramach wycieczki weekendowej pojechaliśmy z Jaszczurem oraz Czechem do Sukhothai, pierwszej stolicy Tajlandii. Sukhothai Historical Park wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Ogólnie to bardzo duża kupa cegieł, która kiedyś tworzyła świątynie, pałac króla i posągi Buddy z XIII-XVIw.

Najbardziej obfotografowanym miejscem w Sukhothai i tym co znajduje się na każdej pocztówce jest Phra Achana w Wat Sri Chum.

'Achana' oznacza 'Ten, który się nie boi'. Cały posąg ma 11,3 m szerokości w udkach.

Ogólnie nie można robić takich rzeczy, ale było już późno, nikogo nie było i udało nam sie wkraść do buddy i zrobić sobie z nim fotę.

Nie miałam okazji wam się ostatnio pochwalić, że nauczyłam się jeździć na motocyklu :] W Sukhothai wypożyczyliśmy po motorze i zwiedzaliśmy tak cały park. Park można zwiedzać też na rowerze - na piechotę nie da rady bo jest zbyt rozległy.

W Tajlandii mamy teraz niski sezon, więc na prawdę można znaleźć bardzo tanie noclegi. Z Pauliną zapłaciłyśmy za dwuosobowy pokój z prysznicem 20 zł.

Pokój był duży, a rozwiązania techniczne w nim jeszcze większe. Najlepszy był niski prysznic i schody po których wchodziło się na korytarz a potem do toalety. Zlew też był dobry, bo woda z niego wylewała się przez rurę w ścianie pod prysznicem :]

Kolejnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do wodospadu i jaskini. Wodospad miał być 20 km od miasta, a okazał się być 40. Jaskini nie udało nam się znaleźć. Wodospad był średni, bo ciągle się chodziło po krzakach i ogromnych kamieniach, a woda wcale nie miała dużego spadku. Dlatego najlepszą częścią wyprawy był moment, kiedy Paulinie zaczął uciekać klapek w nurcie wody.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o glinianą wioskę, w której pełno było glinianych dzbanków.

No i oczywiście ja na motorze :D

Jak z każdej wycieczki nie mogłabym wrócić bez pamiątki. Tym razem nabyłam ją już po całym dniu, kiedy wróciliśmy do Sukhothai. Zsiadałam z motoru i nadziałam się na rurę wydechową motoru Czecha.

Oparzenia od rur wydechowych zdają się być najczęstszą kontuzją zagranicznych turystów. Piszą nawet o tym w przewodnikach :] Poza tym, pozdrawiam Katarzynę, która także taką pamiątkę uzyskała w Wietnamie, ale jej to nawet się numer seryjny rury na nodze wypalił.

Rozpoczęcie roku szkolnego

Mam nadzieję, że nie odnieśliście błędnego wrażenia, że ja tutaj się tylko obijam i podróżuję. Niestety rok szkolny 2552/2553 się zaczął i z tej okazji zostałyśmy zaproszone na uroczyste jego rozpoczęcie.

Strój obowiązkowy - Lanna T-Shirt więc po raz drugi w Tajlandii pomalowałam paznokcie - tym razem róż (z imprezy pożegnalnej ;P) żeby do Lanny pasował :]

Jako studenci zagraniczni dostaliśmy darmowe wejściówki. Cała reszta musiała za nie zapłacić po 40 zł.

Ogólnie to było najnudniejsze rozpoczęcie roku szkolnego na jakim byłam. Niekończące się przemowy.

Tajskie tańce.

I najgorsze jedzenie jakie jadłam w Tajlandii. Na pomyślność przez cały kolejny rok szkolny wszyscy dostawali po sznureczku szczęścia (znane wam już z pielgrzymki do Doi Suthep).

Cała gromada zagranicznych studentów miała miejsca przy samej scenie więc nawet nie było jak uciec.

12 czerwca 2009

Pandangaran i Green Canyon

Do Pandangaran pojechałyśmy po to aby zobaczyć słynny Green Canyon oraz w końcu wypocząć i poopalać się na jednej z najlepszych plaż na Jawie. Brzmiało super, a wyszło jak wszystko w Indonezji.

Skracając wszystkie przydługie opowieści wykupiłyśmy sobie wycieczkę u lokalnego przewodnika. Wycieczka nosiła nazwę Green Canyon i oprócz głównej atrakcji były także poboczne. Zaczęliśmy wycieczkę od wizyty w domkach przy plantacji kokosów, gdzie robi się wszystko co z kokosami może być związane.

Najdokładniej przedstawiono nam proces wytwarzania cukru z oleju palmowego. Palny dzielą się na dwa rodzaje - takie które wykorzystuje się do produkcji kokosów oraz takie do produkcji oleju palmowego. Olej palmowy zbiera się do specjalnie zawieszonych wiaderek.

Olej ten zlewany jest potem przez specjalnych palmowych wspinaczy, co wyrabiają dniówkę wspinając się na palmy 100 razy rano oraz 100 razy wieczorem.

Olej potem się gotuje w takim dużym garnku na ogniu z łupin kokosów.

I powstaje z niego karmel co mieści się już tylko w małym garnku.

Potem pani przelewa taki ciekły karmel do bambusowych krążków i zostawia aż do wystygnięcia. Smacznej herbatki.

Jeszcze krótki pokaz tradycyjnego indonezyjskiego teatru z kukiełkami i można było ruszać dalej.

Następnie pojechaliśmy obejrzeć Green Canyon. Czekanie przez 2 godziny na łódkę, a raczej na 2 osoby, które miały do nas dołączyć wcale nie było najgorsze. Trochę bardziej zasmucił mnie widok samego kanionu.

W pewnym momencie wydawało mi się, że nazwa Green pochodzi od zieleni, która go obrasta. Z błędu wyprowadził mnie podróżujący z nami Amerykanin, który wyjaśnił że Nazwa Green pochodzi od zielonego odcieniu wody w Kanionie. No akurat jak my tam byłyśmy to woda była brązowa i nie można było pływać. Pomijając fakt, że łódka zatrzymywała się przed samym kanionem i zawracała po 3 minutach dla fotografów.
Poza tym na wycieczce widziałyśmy jeszcze Bamboo Bridge - ze zdjęciami też było ciężko bo cały czas jeździły po mostku motory i trzeba było uważać żeby nie zrobić sobie krzywdy.

Trafiłyśmy także na jakąś hodowlę żółwi. Żółwie były spoko tylko jak zaczynały machać łapkami to trzeba było uważać.

Był też obiad i plaża z budką, która była częścią systemu ostrzegawczego przed tsunami.

Tsunami to drażliwa sprawa, ponieważ w Pandangaran zginęło ponad 600 osób w 2006 roku. Całe wybrzeże zostało bardzo, bardzo zniszczone co widać też do tej pory. Na całe szczęście można zauważyć, że turystyka po woli się tam odradza. Zdecydowanie było to najlepsze miejsce w Indonezji ponieważ Pandangaran ma piękną i niesamowicie długą i szeroką plażę.

Jako, że Indonezja to muzułmański kraj to praktycznie nikt się na plaży nie rozbiera i nie kąpie. Plaże służą do grania w piłkę nożną czy jazdy na quadach.

Wspominałam, że w Malezji chętnie robiono sobie z nami zdjęcia. Jednak to w Indonezji każda osoba, która nas mijała musiała zaznaczyć, że nas zobaczyła krzycząć 'Hellloooooołłłł Miss/Mister/Seniorita/Madame'. Na początku było to nawet miłe, później zabawne, ale już po jakimś czasie niesamowicie wkurzające. Jednak chyba nie ma co się im dziwić, jeżeli w Jakarcie my same widziałyśmy może ze 4 białe osoby i to tylko w naszym hotelu, w Bandung to naszych ziomków i może jeszcze ze 3 osoby... Bez zdjęć oczywiście też się nie obeszło.

Wieczorem poszłyśmy na miejscowy targ rybny gdzie usmażyli mi najpyszniejsze krewetki jakie w życiu jadłam :]

I w sumie to był koniec nasze dwutygodniowej wycieczki. Na początku Paulina stwierdziła, że do Indonezji wysłałaby swojego największego wroga. Po czym jednak uznałyśmy, że jak trafi się jakiś narzeczony to trzeba go tutaj wysłać na miesiąc i jak przetrwa to znaczy, że się nadaje :]