31 lipca 2009

Kaiping

Po zasileniu się pieniędzmi z bankomatu spędziłyśmy cały dzień na kupowaniu czystych ubrań, które będą a) czyste b) wystarczająco długie i szerokie żeby się w nie zmieścić c) tanie. Ten ostatni punkt był zdecydowanie najłatwiejszy do spełnienia, bo wszystkie ciuchy w Chinach są tanie. Niestety zapomniałyśmy o punkcie d) Nie kupować ubrań, które rozwalą się kolejnego dnia. I w ten sposób zarówno moja bluzka, jak i Pauliny spódnica wzbogaciły się o dość spore dziury :] W ten sposób przekonałyśmy się na własnej skórze, że chiński szajs, jest jeszcze większy, kiedy nie jest produkowany na eksport.

Drugiego dnia przymusowych wakacji w Państwie Środka postanowiliśmy wyrwać się ze środka miasta i wyskoczyć trochę na wieś. Wieś nie była tradycyjną chińską wsią - bo po takie to tylko podobno już tylko do północnego Wietnamu trzeba jechać. Przed wyjazdem oczwiście trzeba było zjeść śniadanie. Jajecznica z pomidorami w miodzie jest całkiem miodzio.W celu obejrzenia czegoś więcej niż chińskie biurowce pojechaliśmy do miasta o wdzięcznej nazwie Kaiping. Internet podpowiedział mi, iż znajdują się tam jakieś zabytki wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pragnę tutaj napomknąć, że podróżowanie po Chinach jest bardzo przyjemne, pociągi lepsze niż PKP (co w sumie nie jest trudne), autobusy z klimą dojeżdżają do każdego miasta. Jedyny minus to to, że kurde nikt nie mówi po angielsku i nigdzie nie ma żadnych napisów w jakimkolwiek języku bardziej mi bliskim niż chiński. No może oprócz jednej tablicy gdzie pod 'Timetable' była rozpiska chińskich miast po chińsku z jakimiś jeszcze ichniejszymi oznaczeniami. Tak więc zaszczytną rolę wodzireja naszej trzyosobowej wycieczki przeją Karol, tutaj akurat w autobusie miejskim. W swojej głupocie myślałam, że przyjeżdżając do Kaipingu na dworcu będzie znajdować się coś co wskaże nam gdzie należy się udać, aby obejrzeć to coś co zasłużyło na wpisanie na listę UNESCO, np. informację turystyczną, mapę, ulotki albo tabliczkę 'UNESCO -> tam'. Niestety żadnego z powyższych nie dane nam było uraczyć, więc po niezbyt łatwych próbach zrozumienia kantońskiego przez Karola wsiedliśmy do miejskiego autobusu, który miał nas tam dowieźć. I tam znaleźliśmy tablice z mapą!I w tym momencie okazało się, że po Kaipingu porozrzucane są 4 miejsca wpisane na UNESCO. Z powodu zbyt później pory i drogich biletów ograniczyliśmy się tylko do dwóch. Jako że już się pod nim znajdowaliśmy, postanowiliśmy rozpocząć zwiedzanie od chyba najmniej ciekawego ze wszystkich miejsc - LiYuan Garden. Skończony w 1936 roku ogród Amerykanina chińskiego pochodzenia Pana Li. Ogród łączy elementy tradycyjnego Chińskiego ogrodu, południowochińskiego miasteczka na wodzie oraz zachodnią architekturę. W porównaniu do poprzednich parków, które widziałyśmy po prostu można powiedzieć, że ten był fajny bo stary.Po skorzystaniu z usług lokalnego operatora turystycznego, czyli ciecia co czeka aż ktoś przyjedzie na środek pola i nie będzie wiedział jak się z niego wydostać, przejechaliśmy do Zili Village. Tam ruszyliśmy na poszukiwania czegoś co świadczyłoby o byciu w najpiękniejszej wiosce w prowincji GuangDong (gdzie się znajdowaliśmy).Podczas wycieczki znaleźliśmy ślady mechanizacji rolnictwa na terenie południowo-wschodnich Chin.Znaleźliśmy także oznaki jej braku.Jak może już niektórzy zdążyli się zorientować, cała uroda wsi w Kaipingu polega na tym że po środku czegoś co w Polsce nazywa się 'zapadłą dziurą' znajdują się takie wypasione wille. 5cio, czy 6cio piętrowe budyneczki z tarasami na dachu, budowali powracający z Ameryki emigranci. Do środka niestety nie udało nam się wkraść bo wszędzie blachy w oknach i kraty przy wejściu. Był jeszcze drugi typ budyneczków - jednopiętrowe, zbudowane z niebieskiej cegły z dachem pokrytym płytkami. Poza tym są one, jak wierzyć ulotce, zbudowane na planie 'trzy sekcje - dwie bramy'. Niestety nie potrafię wyjaśnić na czym to polega.Nawet doszukaliśmy się oznaki, że trafiliśmy w naszych poszukiwaniach we właściwe miejsce.Na chińskiej wiosce uraczyła nas swoją obecnościa burza.Jako że zza każdej chmury wychodzi słońce, na niebie pojawiła się tęcza.A nam po wstępnych trudnościach udało się odkryć miejsce, które choć wpisane na listę UNESCO nie zostało jeszcze zadeptane przez masowych turystów. I dobrze, bo straciłoby swój niepowtarzalny urok biegających za nami gęsi.
Kaiping

30 lipca 2009

Kino

Muszę przyznać, iż wydawało mi się, że jestem w Tajlandii i Azji na tyle długo, że już nic mnie tutaj raczej nie dziwi i nie mam o czym pisać na blogu oprócz wycieczek, gdyż wszystko pozostałe jest takie normalne...

Dziś jednak poszłam do kina. Na początku jak zawsze lecą jakieś zwiastuny filmów co mają wchodzić dopiero na wielki ekran. Po jednym z nich przerwa, na ekranie zaczyna pojawiać się kolaż ze zdjęć króla. Wszyscy w kinie stają na baczność bo na dodatek puścili jeszcze hymn państwowy. Tak jest przed każdym seansem.

To tyle z Tajskich informacji bieżących, niedługo powrócę do Chin :)

28 lipca 2009

Kanton - zwiedzanie

Wbrew pozorom w Kantonie wcale nie jedliśmy cały czas, udało nam się także zobaczyć parę rzeczy.

Podobno jednym z najładniejszych miejsc w Kantonie oraz oazą spokoju jest stara dzielnica kolonialna - Shamian Dao. Francuzi i Brytyjczycy osiedlali się tutaj po przegranych przez Chiny wojnach opiumowych. Oprócz kamienic, jakie można spotkać na olsztyńskim Zatorzu, jest także kościół. Mariacki to to nie jest, ale w Chinach należy docenić nawet taki.
Z Shamian Dao przeszliśmy na tradycyjny chiński targ z różnymi specyfikami do jedzenia oraz leczenia.
Oprócz żywych, malutkich skorpionów, worków z grzybami, klatek z kurami i pudełek z kurczakami było też coś co wyglądało jak łapka na muchy z jakiejś jaszczurki albo innego gryzonia.
Pierwszego dnia oprócz Karola po mieście oprowadzała nas także jego koleżanka, Klara.Za dnia ciężko przejść po ulicy, żeby nie zostać stratowanym przez tłumy pędzących Chińczyków. Ale już w nocy miasto wymiera tak, że trudno sobie wyobrazić, że jest się w kraju z 1,5 mld ludności. A co do ludzi jeszcze. Obecnie panuje tam moda na chodzenie z podwijanymi koszulkami. Rozczaruję Witka, ale tylko wśród mężczyzn. Tutaj zdjęcie w mniej obleśnym wydaniu, czyli z młodszym modelem.
Parasolek w słoneczny dzień też zdecydowanie więcej niż w Warszawie zza deszczu.

Symbolem kantonu jest pomnik 5 koziołków w Juexiu Park. Jak głosi legenda, dawno temu pięć boskich postaci odzianych w szaty w pięciu kolorach przybyło do Kantonu na kozłach unoszących się w powietrzu. Każda z postaci trzymała w ręku kłos ryżu – miał to być dla ludzi pomyślny znak zesłany z niebios gwarantujący, że na terenach, które zamieszkują, nigdy nie zaznają głodu. Znowu o jedzeniu...
W Kantonie odbyliśmy jeszcze jedną wycieczkę do parku, którego nazwy niestety nie pamiętam i nie mogę znaleźć. Park jest stylizowany na stary, chiński hmmmmmm park. Dla nas najciekawszym obiektem były atrapy stalaktytów i stalagmitów podrasowane plastikowymi smokami ze świecącymi oczkami i neonowymi lampami.
Kanton to jednak przede wszystkim bloki, bloki i jakieś wieżowce. My tylko jakoś tak wyszło, że chodziliśmy po parkach. Możliwe, że z powodu ogólnego zmęczenia organizmu piciem chińskiego przysmaku barowego, czyli whisky z mrożoną zieloną herbatą

Przez Kanton przepływa rzeka Perłowa, której woda z kolorem perłowym ma niewiele wspólnego. Udało nam się jednak załapać na jeden całkiem ładny zachód słońca :]

Po 3 dniach w Kantonie spakowałyśmy się, pożegnałyśmy z chłopakami i władowałyśmy do autobusy na lotnisko. Nawet w pewnym momencie trochę ponarzekałam, że nie zdążyłyśmy wysłać pocztówki do domu (w Kantonie nie istnieje coś takiego jak pocztówki i poczta) i kupić pałeczek. Wcześniej Gareth wspomniał, że słyszał w radio, że ma być podobno tajfun. Ja oczywiście się ucieszyłam, gdyż nie doświadczywszy trzęsienia w ziemi w Indonezji, mogłabym się częściowo zadowolić tajfunem w Chinach. Niestety tylko trochę powiało, niebo zrobiło się brudno piaskowe ale chyba przez te bloki żadnego leja nie było widać :( No ale wracając do drogi na lotnisko, praktycznie się nie spóźniłyśmy na odprawę. Jakoś tak się zrobiło, że wydawało mi się że wylot mamy o 23:50, a nie 23:20. Tak czy siak zdążyłyśmy na check-in aż 5 min przed jego zamknięciem. Choć w sumie nawet go nie otworzyli, gdyż lot został odwołany z powodu tajfunu właśnie. Tak oto po krótkiej rozminie czy bardziej opłaca nam się płacić za kupienie nowego biletu na kolejny dzień, czy poczekanie 4 dni na kolejny lot z AirAsia uznałyśmy, że pognębimy jeszcze trochę dłużej Karola.
Paulina za bardzo nie wiedziała, jak to możliwe, że najpierw nie chcieli jej wpuścić do kraju (podejrzenie o świńską grypę), a teraz nie chcą jej wypuścić. Ja za to później od jakichś Chińczyków usłyszałam, że tylko wielcy ludzie potrafią wywoływać deszcze i zmiany pogody, np. jak przyjedzie prezydent i powie, że ma padać to pada :]

Chiny -> Guangzhou/Kanton

Mieszkańcy Kantonu podobno zjedzą wszystko, co lata, poza samolotem, i wszystko co ma cztery nogi, poza stołem. Między innymi dlatego nasza wycieczka skupiła się na zwiedzaniu knajp. Drugim powodem było to, że w samym mieście, delikatnie mówiąc, nie ma zbytnio nic ciekawego do odwiedzenia :]

Guangzhou, po polsku Kanton (Kanton zapewne dlatego, że nikt nie potrafi przeczytać tej pierwszej nazwy, albo każdy czyta ją inaczej :D) jest trzecim co do wielkości miastem w Chinach, o którym nikt poza Chińczykami nie słyszał. Moja znajomość geografii turystycznej świata też nie jest aż tak doskonała i do tej pory nie obejmowała tego molocha. Jednakże dziwnym zbiegiem wypadków, stało się tak, iż w Kantonie obecnie zamieszkuje moich dwóch znajomych - Karol, kolega z klasy licealnej, co siedzi tam na rocznym kursie chińskiego oraz Gareth, Walijczyk co go poznałam z 6 lat temu będąc w Walii właśnie. Także zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku miało miejsce spotkanie po latach na drugim końcu świata.

W Kantonie dwa razy w roku odbywają się targi kantońskie - największe targi w Chinach. My niestety nie przyjechałyśmy z zamiarem wywiezienia stamtąd kontenerów japonek albo podrabianych Rolex-ów, tylko chciałyśmy bliżej zapoznać się z kulturą chińską. To jednak okazało się dość trudne, gdyż wszystko co w moim europejskim rozumieniu nazwałabym kulturą chińską zostało zniszczone przez rewolucję kulturalną za Mao Zedonga albo/i rozjechane autostradami i zabudowane wieżowcami oraz fabrykami.

Z kultury chińskiej dane mi było poznać kulturę związaną z jedzeniem, co niekoniecznie tożsame jest z kulturalnym zachowaniem się przy stole :] W ogóle coś takiego jak kuchnia chińska to istnieje tylko w Europie, gdyż praktycznie każda prowincja w Chinach ma swoją własną kuchnię, które między sobą zdecydowanie się różnią, np. syczuańska jest zdecydowanie najostrzejsza, w tej północnej prawie w ogóle nie je się ryżu, a szanghajska jest słodka z masą owoców morza. Podobno jednak to ta kantońska stała się synonimem kuchni chińskiej na całym świecie. Na pierwsze śniadanko uraczono nas czymś co nazywa się dim sumy i są to takie przekąski gotowane na parze, z jakimś mięskiem w środku.

Oczywiście każdy posiłek nie może obyć się bez herbaty. Z nią związane jest także sporo rytuałów przy jedzeniu. Zestaw naczyń do jedzenia składa się z talerzyka, miseczki, pałeczek i kubeczka. Najpierw herbatę wlewa się do kubeczka po pałeczkach, potem z kubeczka wlewa do miseczki, potem tą herbatą z miseczki oblewa się talerz i herbata ląduje w specjalnej misce na zlewki albo na obrusie. Na tak oczyszczonych naczyniach można się zabrać do jedzenia i picia. Jeżeli ktoś naleje wam herbatki nie wolno zapomnieć o tym aby popukać w podziękowaniu dwoma palcami w stół.

Być może już zbytnio przyzwyczajona jestem do tajskiej kuchni, ale jak dla mnie to ta kantońska jest zdecydowanie zbyt tłusta. Najgorsze jest to przy jedzeniu, bo makaron zlatuje z tych śliskich pałeczek. Właśnie! W Chinach jadłam tylko dwa razy ryż - raz w sushi, a drugi raz ostatniego dnia. Podobno Chińczycy wcale nie jadają dużo ryżu, gdyż uważają, że będą od niego grubi (już wiem skąd się wziął mój dodatkowy kilogram w Tajlandii).

Powinnam wspomnieć, że w restauracji z regionu Dongbei jadłam pierogi i to co marzyło mi się od jakiegoś miesiąca - kwaśną kapustę :D Co do zdjęć jedzenia to raczej się nie spisałam, gdyż przypominałam sobie że miałam je robić zawsze po zjedzeniu wszystkiego :/

Co do tej kultury przy stole, to Chińczycy siorbią, bekają, rozlewają herbatę po całym stole i wypluwają kości z mięsa na stół albo na podłogę krzycząc przy tym wszystkim niemiłosiernie. Restauracje wyglądają trochę jak pobojowiska, dobrze chociaż, że po każdych gościach zmieniany jest obrus. Właściwie od tego burdelu w knajpach to i tak gorsze jest charkanie na ulicy.

Z Kantonu miał wyjść jeden post, ale coś dużo się o tym jedzeniu wyszło, a na dodatek zrobiłam się głodna.

26 lipca 2009

Hong Kong

'Hong Kong to nie Chiny' - powiedział kolega Karol, a ja muszę się z nim zgodzić.

W 1997 roku, po 99 latach Hong Kong 'dzierżawy' wrócił do Chin spod władania Wielkiej Brytanii. W ramach doktryny 'jeden kraj, dwa systemy' HG zachował ogromną autonomię we wszystkich sprawach, poza polityką zagraniczną i siłami zbrojnymi. Dlatego mają tam dolary hongkońskie zamiast jenów, ruch lewostronny i ogólnie jakoś tak normalnie :]

Hong Kong powszechnie kojarzony jest tylko z wyspą o tej samej nazwie. Błędnie! Właściwie główna część Hong Kongu znajduje się na półwyspie Kowloon, do tego mamy jeszcze dwie największe wyspy Hong Kong i Lantau oraz Nowe Terytoria wraz z jakimiś 200 wysepkami.

To tyle przydługiego i nudnego wstępu. W Hong Kongu wylądowałyśmy późnym wieczorem, na lotnisku zajmującym jedną z wysp. Później autobus i dojechałyśmy na Tsim Sha Tsui - czyli najlepszej dzielnicy do przenocowania w HG. Miałyśmy także najlepszego recepcjonistę na świecie, który zaczepiał wszystkich i pytał się czy nie chcą się z nim napić wina :] My wieczór wykorzystałyśmy jednak aby zwiedzić pobliską Aleję Gwiazd oraz podziwiać rozświetloną panoramę wyspy Hong Kong.

Kolejnego dnia z samego rana ruszyłyśmy na Lantau (wszędzie jeździ metro), aby zobaczyć najwyższy posąg siedzącego Buddy wykonany z brązu - Gigant Buddha. Na górę zabrała nas kolejka gondolowa, w ramach oszczędności nie skorzystałyśmy z kabin z przeszkloną podłogą.

Budda z tej swojej góry musi mieś super widoki na cały Hong Kong.

Budda jest duży, i fajny oprócz tego że ma swastykę na piersi. Dla nas to jednoznacznie kojarzy się z nazizmem, a dla buddystów jest tylko znakiem nocy i magii (swastyka lewoskrętna).

Z Lantau przejechałyśmy na wyspę Hong Kong, gdzie wjechałyśmy autobusem na The Peak skąd rozciąga się najlepszy widok na panoramę miasta.

Cały Hong Kong to niesamowite połączenie tego co matka natura ma najlepszego (morze, góry, wyspy i soczyście zielone lasy) z tym co stworzył człowiek - najnowocześniejsza technologia i drapacze chmur.

Z góry zjechałyśmy starym tramwajem, który promowany jest na najlepszą atrakcję turystyczną w HG. Mi jednak zdecydowanie bardziej do gustu przypadło wjeżdżanie na górę piętrowym autobusem :) Na koniec została nam jeszcze krótka wycieczka promem po Victoria Harbour.

Zabrałyśmy rzeczy z hotelu i pojechałyśmy metrem na stację Lo Wu, gdzie czekało na nas przejście graniczne z kontynentalnymi Chinami i Karol :] Po tym jak zabrali mi Paulinę, bo podejrzewali u niej świńską grypę, i oddali ją z powrotem, udało nam się nawet dostać do Shenzen, spotkać z Karolem i wsiąść w pociąg do Guangzhou, gdzie miałyśmy mieć ostatnią część naszej wycieczki.
Hong Kong

24 lipca 2009

Kanchanaburi

Kanchanaburi rozsławione zostało dzięki filmowi Davida Leana 'Most na rzece Kwai', który przedstawia prawdziwe wydarzenia z okresu II wojny światowej.

Japończycy okupowali tereny rozciągające się od Singapuru aż do północnych granic Birmy. Jako że szykowali się jeszcze na Indie, postanowili zbudować jakąś alternatywę do transportu towarów drogą morską po Zatoce Bengalskiej. Prace nad budową kolei rozpoczęły się w roku 1942 i ruszyły równocześnie po obu końcach 415kilometrowej nitki, czyli z Nong Pladuk w Tajlandii i Thanbuyazat w Birmie. Do jej budowy zmuszono ponad 60 tys. alianckich jeńców oraz 200 tys. przymusowych robotników azjatyckich. Przy budowie tej linii zginęło ponad 16 tys. jeńców oraz 100 tys. azjatyckich robotników, dzięki czemu linia ta uzyskała miano 'Kolei śmierci'.

Cała trasa położona była w niezwykle wymagającym terenie, jednakże to przeprawa przez rzekę Kwai okazała się być najtrudniejszym etapem budowy kolei. Pierwsza, drewniana wersja mostu została ukończona w lutym 1943 roku. W kwietniu tego samego roku, drugi, tym razem już stalowy most został ukończony. Materiały do jego budowy przywiezione zostały aż z Jawy. W 1945 r. most został kilkakrotnie zbombardowany, a zaraz po wojnie odbudowany. Stalowe przęsła w moście pozostały oryginalne.

Udało nam się ubiec 5 autokarów zapakowanych turystami i mogłyśmy pochodzić sobie zupełnie same po moście. Most ma całkiem solidną konstrukcję, tylko żadnych zabezpieczeń.

Przełom rzeki Kwai widziany z mostu też nie jest do pogardzenia.

Będąc w Kanachanaburi akurat trafiłyśmy na moment kiedy do miasta przyjechał Eastern and Oriental Express. Ogólnie jest to pociąg, który jeździ po Azji Południowo-Wschodniej i 8-dniowa wycieczka z Singapuru do Chiang Mai kosztuje tyle, że wydałabym na to z połowę stypendium (całego). Choć jeżeli ktoś chce mnie zaprosić na taką wycieczkę, to nie pogardzę :]

Estern & Oriental Expressem nie miałyśmy okazji się przejechać, ale fragment kolei śmierci zwiedziłyśmy bardziej 'normalnym' pociągiem.

W Kanchanaburi widziałyśmy jeszcze cmentarz żołnierzy alianckich.

Podsumowując, do Kanchanaburi na pewno warto przyjechać będąc w Tajlandii. My niestety miałyśmy za mało czasu, żeby w pełnie zwiedzić to miasto. Do zobaczenia na pewno jest sporo muzeów poświęconych II wojnie światowej oraz Park Narodowy Erewan, podobno z jednym z najpiękniejszych wodospadów w Azji Płd.-Wsch. No ale cóż, innym razem :(
Kanchanaburi

Floating Market

W Bangkoku pojechałyśmy na zorganizowaną wycieczkę do Damnoen Floating Market - czyli do podobnież największego pływającego targu w Tajlandii.

Jakieś 100 km od centrum miasta (tak, tak to jest Bangkok) opuściłyśmy naszego minibusa i przesiedliśmy się wszyscy na motorówki (albo do czegoś co nią nie jest,ale ja to tak nazywam, a wujaszek mnie na pewno poprawi). W drodze na market pływaliśmy po kanałach, wzdłuż których były normalne mieszkalne domki. Dawno, dawno temu podobno cały Bangkok tak wyglądał.

Na miejscu przesiedliśmy się do łódek wiosłowych (albo już nie umiem pisać po polsku, albo tłumaczenie z angielskiego mam jakieś liche). W łódkach tych raczej staliśmy, niż pływaliśmy, bo zagęszczenie turystów na tych kanałach na pewno jest większe niż na plażach w Pucket.

Oprócz podróbek, hitem były wachlarze, które jak się rozłoży zamieniają się w kapelusz (albo odwrotnie, kapelusz zamieniał się w wachlarz).

Jedzenia też tam było pod dostatkiem.

My swoje zakupowe potrzeby wyczerpałyśmy na owockach.

Mam nadzieję, że nie były one chociaż myte w tej wodzie z kanału. W Polsce to nawet chyba ścieki są czystsze :)
Floating Market

Bangkok

Wróciłam! Z czterodniowym opóźnieniem, ale jakoś tak już jest na tym świecie, że występuje coś takiego jak przymusowe wakacje :]

W Bangkoku spędziłyśmy 3 noce, ale raczej traktując to miasto jako miejsce wypadowe na wycieczki po okolicy. Nie przeszkodziło nam to jednak, aby zobaczyć jeszcze kilka miejsc, które umknęły naszej uwadze wcześniej. Jednym z nich był Moon Bar at Vertigo. Restauracja z oddzielną częścią barową na samym dachu wieżowca - windą wjeżdża się na 59 pięterko, ale jeszcze trzeba podejść po schodach by zobaczyć widok zapierający dech w piersiach.

Bangkok to Azja, więc ceny nawet w takim barze są trochę wyższe niż w średniej jakości knajpie w Warszawie, a drinki są duże i dobre :] Mimo wszystko widok, wiatr we włosach i deszcz na włosach i tak były warte każdych pieniędzy.

W Bangkoku zwiedziłyśmy jeszcze świątynię Wat Pho (trochę dziwna kolejność i kompilacja tego posta :P). W Wat Pho znajduje się największa kolekcja wizerunków Buddy oraz największy leżący Budda w Tajlandii. Tutaj także podobno narodził się tajski masaż. Budda ma 46m długości, 15m wysokości i jest na prawdę gigantyczny.

W Bangkoku był jeszcze mały shopping. W jednym z centrów handlowych rozstawione były krzesełka i puszczany był filmik edukacyjny o narodzinach małej pandy w ZOO w Chiang Mai. Tajlandia oszalała na tym punkcie, mnie to za bardzo nie kręci przez co ominęłam ten fakt wcześniej na blogu.

Bary, świątynie i zakupy, całkiem zgrabne podsumowanie Bangkoku mi wyszło. Nie ma co się tutaj rozdrabniać nad nim, bo za dużo zaległości blogowych mi zostało.
BKK