Jeżeli zabłądził tu ktoś, kto był już wcześniej w Tajlandii to proszę o uzupełnienie ankiety :) Jeżeli znacie kogoś kto był w Tajlandii to możecie podesłać nią do nich :)
http://www.ankietka.pl/ankieta/40634/negatywne-funkcje-rozwoju-turystyki-w-tajlandii.html
Dzięki! Przydadzą się wszystkie odpowiedzi!
7 maja 2010
1 lutego 2010
Zielone curry
Czy ja pisałam wcześniej, że kiedy brat był u mnie to byliśmy w szkole gotowania? Jak nie, to byliśmy. W ogóle Chiang Mai zasypane jest takimi szkołami, my chyba nie trafiliśmy najlepiej, choć wydaje mi się, że w każdej z nich nauka gotowania polega na nauce przecięcia pomidorka na pół i wrzuceniu go do woka.
Stosunkowo niedawno koleżanka Mary Cherry oznajmiła, że kupiła w Lidlu zielona pastę curry i nie ma pojęcia co z nią zrobić. Tak więc podaję przepis na moje popisowe tajskie danie, czyli zielone curry z kurczakiem.
Należy sobie przygotować:
- zielona pastę curry (niespodzianka!) - naprawdę można dostać w większości dużych supermarketów w dziale dziwne jedzenie z Azji, i sklepach typu kuchnie świata
- kurczak (niespodzianka!) - najlepiej piersi z kurczaka, na dwie osoby jedna duża pierś starczy :]
- wok albo głęboką i dużą patelnię
Z rzeczy już nie tak oczywistych:
- 2 listki kaffir lime - najlepiej przywieźć świeże z Tajlandii, ale jak akurat ktoś stamtąd nie wracał to dostępna jest u nas taka seria "Thai Heritage" w słoiczkach różnych dziwnych sosów i przypraw. Kaffir lime dostępne jest tam w wersji wysuszonej. Słoiczek kosztuje z 6 zł, ale naprawdę do otrzymania odpowiedniego smaku listki te są niezbędne i słoiczek wystarcza na długo.
- listki słodkiej bazylii - jak wrzucam takie świeże z krzaczka z hipermarketu, tak z 6, żeby równo pływały :]
- mleko kokosowe - na porcję 2-osobową tak z pół litra :] lepsze jest mleko kokosowe, a nie mleczko
- sos rybny - także występuje w wersji Thai Heritage
- cukier - najlepiej cukier palmowy albo z trzciny cukrowej
- olej
oraz warzywka:
- bakłażan - w Tajlandii używają takich małych zielonych kuleczek, które podobno są bakłażanem. Nasz duży koloru oberżyny też się sprawdza w 100%
- baby corn - takie małe kolby kukurydzy
- co do warzyw to można wrzucać zasadniczo co się podoba :) Na pewno cukinia też da radę, fasola, trochę cebuli itp. Najlepiej, żeby były koloru zielonego jako, że to green curry jest :)
Ja z lenistwa zawsze robię tylko z bakłażanem i cebulą.
Do dzieła:
- rozgrzewamy olej na patelni, jak się nagrzeje to wrzucamy zieloną pastę curry. W zależności od odwagi co do spalenia sobie przełyku, to tak z 2 łyżki pasty albo i więcej :] (im więcej tym bardziej ostro się rozumie).
- jak pasta zacznie się przysmażać, mieszamy z olejem tak żeby się ładnie wymieszało :] i zrobiła się w miarę jednolitą masę (coś jak z mąką jak się robi sos beszamelowy)
- dodajemy trochę mleka kokosowego (tak żeby zakryło całe dno patelni mniej więcej) i mieszamy znowu wszystko razem na jednolita masę (bez grudek). Czekamy aż zabulgocze :]
- dodajemy kurczaka pokrojonego paseczki grubości z 1-2 cm.
- kurczaczka mieszamy, aż obsmaży się w tym sosiku powstałym wcześniej i się po prostu się usmaży :]
- dodajemy resztę mleka kokosowego i czekamy aż się zagotuje
- dodajemy warzywka pokrojone w nie za dużą kostkę (bakłażan), kukurydzę pokrojoną w plasterki (na 0,5l mleka wyjdzie pewnie z pół bakłażana - zależy od pojemności patelni). Teraz też dodajemy listki kaffir lime, nie łamiemy ich jak mamy suszone :]
- mieszamy co jakiś czas żeby nam się to wszystko nie sfajczyło i wykipiało, ten etap trochę potrwa :) można w tym czasie wstawić ryż
- jak warzywka będą wyglądały na zdatne do spożycia wlewamy trochę sosu rybnego (tak z 1 łyżkę) oraz wsypujemy cukier (łyżeczka). Dawki podałam z przepisu z mojej książki kucharskiej, ja leje i sypię na oko :) Wskazówka 1: zawsze gdy podczas gotowania używamy sosu rybnego, używamy także cukru. Wskazówka 2: wegetarianie mogą zastąpić kurczaka tofu, a sos rybny sosem sojowym
- teraz można spróbować tego co nam wyszło, jak będziecie próbować wcześniej to i tak będzie niedobre :] Sos rybny choć śmierdzi, działa cuda :]
- dodajemy listki bazylii i zestawiamy z palnika
- na koniec można dodać trochę czerwonych, małych papryczek chilli
Takie zielone curry z kurczaka powinno mieć konsystencję gęstej zupy :) Czyli wszystko sobie pływa w mleku kokosowym. Podajemy w jednej wspólnej misce na stół, a stamtąd każdy sobie nakłada na swój talerzyk z kupką ryżu.
Zielone curry, można zastąpić czerwonym i dodać paprykę albo jakieś inne czerwone warzywa. Do żółtego to obowiązkowo ziemniaczki.
Po czym poznać, że wyszło dobre? Tajskie curry powinno być słodkie w ustach i piekące w gardle :]
/chwilowo nie mogę znaleźć zdjęcia jak to wygląda, ale jak znajdę to umieszczę/
Stosunkowo niedawno koleżanka Mary Cherry oznajmiła, że kupiła w Lidlu zielona pastę curry i nie ma pojęcia co z nią zrobić. Tak więc podaję przepis na moje popisowe tajskie danie, czyli zielone curry z kurczakiem.
Należy sobie przygotować:
- zielona pastę curry (niespodzianka!) - naprawdę można dostać w większości dużych supermarketów w dziale dziwne jedzenie z Azji, i sklepach typu kuchnie świata
- kurczak (niespodzianka!) - najlepiej piersi z kurczaka, na dwie osoby jedna duża pierś starczy :]
- wok albo głęboką i dużą patelnię
Z rzeczy już nie tak oczywistych:
- 2 listki kaffir lime - najlepiej przywieźć świeże z Tajlandii, ale jak akurat ktoś stamtąd nie wracał to dostępna jest u nas taka seria "Thai Heritage" w słoiczkach różnych dziwnych sosów i przypraw. Kaffir lime dostępne jest tam w wersji wysuszonej. Słoiczek kosztuje z 6 zł, ale naprawdę do otrzymania odpowiedniego smaku listki te są niezbędne i słoiczek wystarcza na długo.
- listki słodkiej bazylii - jak wrzucam takie świeże z krzaczka z hipermarketu, tak z 6, żeby równo pływały :]
- mleko kokosowe - na porcję 2-osobową tak z pół litra :] lepsze jest mleko kokosowe, a nie mleczko
- sos rybny - także występuje w wersji Thai Heritage
- cukier - najlepiej cukier palmowy albo z trzciny cukrowej
- olej
oraz warzywka:
- bakłażan - w Tajlandii używają takich małych zielonych kuleczek, które podobno są bakłażanem. Nasz duży koloru oberżyny też się sprawdza w 100%
- baby corn - takie małe kolby kukurydzy
- co do warzyw to można wrzucać zasadniczo co się podoba :) Na pewno cukinia też da radę, fasola, trochę cebuli itp. Najlepiej, żeby były koloru zielonego jako, że to green curry jest :)
Ja z lenistwa zawsze robię tylko z bakłażanem i cebulą.
Do dzieła:
- rozgrzewamy olej na patelni, jak się nagrzeje to wrzucamy zieloną pastę curry. W zależności od odwagi co do spalenia sobie przełyku, to tak z 2 łyżki pasty albo i więcej :] (im więcej tym bardziej ostro się rozumie).
- jak pasta zacznie się przysmażać, mieszamy z olejem tak żeby się ładnie wymieszało :] i zrobiła się w miarę jednolitą masę (coś jak z mąką jak się robi sos beszamelowy)
- dodajemy trochę mleka kokosowego (tak żeby zakryło całe dno patelni mniej więcej) i mieszamy znowu wszystko razem na jednolita masę (bez grudek). Czekamy aż zabulgocze :]
- dodajemy kurczaka pokrojonego paseczki grubości z 1-2 cm.
- kurczaczka mieszamy, aż obsmaży się w tym sosiku powstałym wcześniej i się po prostu się usmaży :]
- dodajemy resztę mleka kokosowego i czekamy aż się zagotuje
- dodajemy warzywka pokrojone w nie za dużą kostkę (bakłażan), kukurydzę pokrojoną w plasterki (na 0,5l mleka wyjdzie pewnie z pół bakłażana - zależy od pojemności patelni). Teraz też dodajemy listki kaffir lime, nie łamiemy ich jak mamy suszone :]
- mieszamy co jakiś czas żeby nam się to wszystko nie sfajczyło i wykipiało, ten etap trochę potrwa :) można w tym czasie wstawić ryż
- jak warzywka będą wyglądały na zdatne do spożycia wlewamy trochę sosu rybnego (tak z 1 łyżkę) oraz wsypujemy cukier (łyżeczka). Dawki podałam z przepisu z mojej książki kucharskiej, ja leje i sypię na oko :) Wskazówka 1: zawsze gdy podczas gotowania używamy sosu rybnego, używamy także cukru. Wskazówka 2: wegetarianie mogą zastąpić kurczaka tofu, a sos rybny sosem sojowym
- teraz można spróbować tego co nam wyszło, jak będziecie próbować wcześniej to i tak będzie niedobre :] Sos rybny choć śmierdzi, działa cuda :]
- dodajemy listki bazylii i zestawiamy z palnika
- na koniec można dodać trochę czerwonych, małych papryczek chilli
Takie zielone curry z kurczaka powinno mieć konsystencję gęstej zupy :) Czyli wszystko sobie pływa w mleku kokosowym. Podajemy w jednej wspólnej misce na stół, a stamtąd każdy sobie nakłada na swój talerzyk z kupką ryżu.
Zielone curry, można zastąpić czerwonym i dodać paprykę albo jakieś inne czerwone warzywa. Do żółtego to obowiązkowo ziemniaczki.
Po czym poznać, że wyszło dobre? Tajskie curry powinno być słodkie w ustach i piekące w gardle :]
/chwilowo nie mogę znaleźć zdjęcia jak to wygląda, ale jak znajdę to umieszczę/
13 stycznia 2010
Blog Roku 2009 :]
Jak zapewne większość zauważyła z boku, mój Sabbai in Thailand startuje w konkursie na Blog Roku. Tak, tak, na blog roku, a nie na błąd roku, który pewnie też by się znalazł.
Do konkursu kazała zgłosić mi bloga koleżanka, bo chciała zagłosować więc uznałam, że głupio ją rozczarować. Blog powstał bo nie chciało mi się podczas wyjazdu wysyłać do wszystkich (no dobra, części) znajomych maili, że żyję i mam się świetnie. Tak więc więcej tutaj przypadku i zbiegów okoliczności (to że wyjechałam itd.) niż wewnętrznej potrzeby uzewnętrzniania swoich głębokich myśli na temat boskiego życia i podróżowania w Azji, która chyba stała się już na stałe drugim domem.
Wracając do tematu to wstaję sobie dzisiaj rano, oczywiście włączam kompa jak to każdego poranka, i z ciekawości patrzę na stronę www.blogroku.pl i może nie od razu, ale pojawiło mi się, iż posiadam już dwie gwiazdki :] Co oznacza, że dostałam więcej niż 5 głosów :] A to z kolei oznacza, że zagłosował na mnie ktoś więcej niż mama, tata i dwóch braci. No dobra, ja też, ale pewnie każdy to robi :P To i tak nie zmienia faktu, że dwie gwiazdki to oznacza u mnie więcej niż ja i moja najbliższa rodzina :D Czyli wstydu nie będzie.
Wygląda na to, że aktualnie mój blog znajduje się na 6tej pozycji w kategorii podróże i szeroki świat więc oczywiście obejrzałam kto śmie mnie wyprzedzać :P Zauważyłam, że każdy ma oddzielnego posta nawołującego do głosowania, także też tak czynię (nawołującego, a nie nawołującego koniecznie na mnie:P). No ale mimo wszystko jakby ktoś chciał zagłosować akurat na Sabbai in Thainald to wystarczy wysłać smsa na nr 7144 o treści D00043 (de zero zero zero cztery i trzy na końcu :P) Koszt o to 1,22 zł z VATem. Złotówka pójdzie turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych, a 22 grosze będą wspierać rozkwit Rzeczypospolitej Polskiej i budowę autostrad na Euro 2012. Z jednego telefonu można wysłać jednego smsa. Do kolejnej rundy przejdzie 10 blogów z każdej kategorii, które uzyskały najwięcej głosów. I tak sobie skrycie pomyślałam, ze było by mega super ekstra się tam dostać :D Głosować możecie do następnego czwartku, czyli 21.01.2010 r. do godz. 12. Korzystając z okazji i faktu, że przez konkurs może ktoś z mojej branży tutaj zagościć to będzie drugie ogłoszenie.
Za pół roku nieuchronnie zbliża się do mnie koniec studiowania, także trzeba zacząć szukać pracy albo innego sposobu zarabiania $$ (tylko czy są takie?). Nie obraziłabym się gdyby praca sama mnie znalazła ;] W skrócie: kończę kierunek turystyka i rekreacja na SGGW i jestem bardzo fajna, a na dodatek mam papiery pilota (niestety nie odrzutowców). Także jeżeli ktoś chciałby przelewać mi na konto pieniążki co miesiąc abym mogła wydawać je na podróże, a potem znowu je opisywać, albo wysłać gdzieś, co bym za pieniążki mogła wracać, aby co jakiś czas ponarzekać na pogodę, to kontakt na maila obecnego w profilu albo zostawienie komentarza jest wskazane.
Oferty matrymonialne niemile widziane, a na resztę "skontaktuję się z Państwem w najbliższym czasie" :]
Do konkursu kazała zgłosić mi bloga koleżanka, bo chciała zagłosować więc uznałam, że głupio ją rozczarować. Blog powstał bo nie chciało mi się podczas wyjazdu wysyłać do wszystkich (no dobra, części) znajomych maili, że żyję i mam się świetnie. Tak więc więcej tutaj przypadku i zbiegów okoliczności (to że wyjechałam itd.) niż wewnętrznej potrzeby uzewnętrzniania swoich głębokich myśli na temat boskiego życia i podróżowania w Azji, która chyba stała się już na stałe drugim domem.
Wracając do tematu to wstaję sobie dzisiaj rano, oczywiście włączam kompa jak to każdego poranka, i z ciekawości patrzę na stronę www.blogroku.pl i może nie od razu, ale pojawiło mi się, iż posiadam już dwie gwiazdki :] Co oznacza, że dostałam więcej niż 5 głosów :] A to z kolei oznacza, że zagłosował na mnie ktoś więcej niż mama, tata i dwóch braci. No dobra, ja też, ale pewnie każdy to robi :P To i tak nie zmienia faktu, że dwie gwiazdki to oznacza u mnie więcej niż ja i moja najbliższa rodzina :D Czyli wstydu nie będzie.
Wygląda na to, że aktualnie mój blog znajduje się na 6tej pozycji w kategorii podróże i szeroki świat więc oczywiście obejrzałam kto śmie mnie wyprzedzać :P Zauważyłam, że każdy ma oddzielnego posta nawołującego do głosowania, także też tak czynię (nawołującego, a nie nawołującego koniecznie na mnie:P). No ale mimo wszystko jakby ktoś chciał zagłosować akurat na Sabbai in Thainald to wystarczy wysłać smsa na nr 7144 o treści D00043 (de zero zero zero cztery i trzy na końcu :P) Koszt o to 1,22 zł z VATem. Złotówka pójdzie turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych, a 22 grosze będą wspierać rozkwit Rzeczypospolitej Polskiej i budowę autostrad na Euro 2012. Z jednego telefonu można wysłać jednego smsa. Do kolejnej rundy przejdzie 10 blogów z każdej kategorii, które uzyskały najwięcej głosów. I tak sobie skrycie pomyślałam, ze było by mega super ekstra się tam dostać :D Głosować możecie do następnego czwartku, czyli 21.01.2010 r. do godz. 12. Korzystając z okazji i faktu, że przez konkurs może ktoś z mojej branży tutaj zagościć to będzie drugie ogłoszenie.
Za pół roku nieuchronnie zbliża się do mnie koniec studiowania, także trzeba zacząć szukać pracy albo innego sposobu zarabiania $$ (tylko czy są takie?). Nie obraziłabym się gdyby praca sama mnie znalazła ;] W skrócie: kończę kierunek turystyka i rekreacja na SGGW i jestem bardzo fajna, a na dodatek mam papiery pilota (niestety nie odrzutowców). Także jeżeli ktoś chciałby przelewać mi na konto pieniążki co miesiąc abym mogła wydawać je na podróże, a potem znowu je opisywać, albo wysłać gdzieś, co bym za pieniążki mogła wracać, aby co jakiś czas ponarzekać na pogodę, to kontakt na maila obecnego w profilu albo zostawienie komentarza jest wskazane.
Oferty matrymonialne niemile widziane, a na resztę "skontaktuję się z Państwem w najbliższym czasie" :]
4 stycznia 2010
Tajki w Polsce
Dwa tygodnie przed moim powrotem do Polski przyjechała także zapoznana przeze mnie Tajka - Am. Azjaci mają słabość do skracania swoich imion albo zamieniania na jakieś brzmiące bardziej 'zachodnie'. Wracając do Am to zaczęła ona studiować na UW ekonomię albo coś podobnego ;) Ze swoimi trzema koleżankami, które w Warszawie przebywają jeszcze w ramach tej samej wymiany z której ja wyjechałam do Chiang Mai pojechały w grudniu do Gdańska. Na pytanie czy im się podobało i co tam widziały, odpowiedziała, że poszły na plażę szukać owoców morza ('looking for seafood' brzmi jeszcze bardziej głupio w tym przypadku). Jak łatwo się domyślić rozczarowane nieznalezieniem niczego co nadawałoby się do zjedzenia na bałtyckiej plaży brudno-pisakowej poszły szukać owoców morza w knajpach. Język polski jest dla nich zdecydowanie językiem obcym i postanowiły udać się do restauracji, która zwała się Crabcośtam, mając nadzieję, że dostaną tam kraba :] No i dostały, tyle że w postaci paluszków surimi...
Za każdym razem kiedy się z nimi spotykam raczą mnie takimi pytaniami i opowieściami, że uśmiech z twarzy nie schodzi mi przez kolejne dwa dni. Tutaj garść pytań i stwierdzeń natury egzystencjalnej:
- Ten śnieg spadł już tydzień temu, od tej pory nie padało, i dalej leży na ulicach. Dziwne to, prawda? (było to podczas tych mrozów po -15 st. codziennie)
- Jeżdżenie na łyżwach jest trudniejsze od jeżdżenia na nartach, bo na nartach przewracasz się tylko jak skręcasz albo chcesz się zatrzymać, a na łyżwach nawet jak stoisz.
- Jak zrobić bałwana (ze śniegu)?
- Na propozycję pójścia na sanki do parku zapytały się czy wstęp na górkę jest płatny.
- Po umówieniu się ze mną podczas rozmowy telefonicznej na metrze Racławicka, czekała kiedyś na mnie na metrze Świętokrzyska. Bo tu u nas podobno wszystko kończy się się na 'ska' i myślała, że to o tę stację chodziło.
Niestety Am z powodów rodzinnych dzisiaj wróciła do Tajlandii. Na jeden dzień z Czech przyjechała także Blanka aby się z nią zobaczyć i pożegnać. Tak sie złożyło, że przechodziłyśmy obok Ronda de Gaulle'a (te z palmą pokrytą zwałami śniegu) prawie całą nasza tajską paczką.I wtedy padł niezapomniany tekst"Blanka, do u feel like in Chiang Mai now?"
Za każdym razem kiedy się z nimi spotykam raczą mnie takimi pytaniami i opowieściami, że uśmiech z twarzy nie schodzi mi przez kolejne dwa dni. Tutaj garść pytań i stwierdzeń natury egzystencjalnej:
- Ten śnieg spadł już tydzień temu, od tej pory nie padało, i dalej leży na ulicach. Dziwne to, prawda? (było to podczas tych mrozów po -15 st. codziennie)
- Jeżdżenie na łyżwach jest trudniejsze od jeżdżenia na nartach, bo na nartach przewracasz się tylko jak skręcasz albo chcesz się zatrzymać, a na łyżwach nawet jak stoisz.
- Jak zrobić bałwana (ze śniegu)?
- Na propozycję pójścia na sanki do parku zapytały się czy wstęp na górkę jest płatny.
- Po umówieniu się ze mną podczas rozmowy telefonicznej na metrze Racławicka, czekała kiedyś na mnie na metrze Świętokrzyska. Bo tu u nas podobno wszystko kończy się się na 'ska' i myślała, że to o tę stację chodziło.
Niestety Am z powodów rodzinnych dzisiaj wróciła do Tajlandii. Na jeden dzień z Czech przyjechała także Blanka aby się z nią zobaczyć i pożegnać. Tak sie złożyło, że przechodziłyśmy obok Ronda de Gaulle'a (te z palmą pokrytą zwałami śniegu) prawie całą nasza tajską paczką.I wtedy padł niezapomniany tekst"Blanka, do u feel like in Chiang Mai now?"
16 listopada 2009
Ko Phi Phi Don
Dokładnie, co do jednego dnia, po 6 miesiącach od przyjazdu znalazłam odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie na wygnaniu pytania. O istnieniu tych koszulek wiedziałam już przed wyjazdem, ale w całej Tajlandii nigdzie ich nie było. I w końcu znalazłam! Na Ko Phi Phi! Ostatnia na całej wyspie. Już miałam przeboleć to, że rozmiar był jakiś z 2 razy za duży, ale ta głupia baba co ją zamierzała sprzedać w ogóle nie chciała zejść z ceny! Po kilku próbach targowania w różne dni poddałam się i uznałam, że jak nie to nie, przepłacać nie będę! Chyba nie wspominałam, że ogólnie ludzie na południu są bardzo niemili. Nikt mi nie odpowiadał kop kun kha w 7-11 co było to dla mnie szczytem chamstwa, wtedy.
O Ko Phi Phi słyszałam już wcześniej. Mój wykładowca od geografii turystycznej Azji twierdził, że ma znajomego, który był wszędzie i wg. niego Ko Phi Phi w Tajlandii jest najpiękniejszą wyspą na ziemi. Jako że jestem pilną uczennicą zapamiętałam to i postanowiłam sprawdzić :] Z punktu widokowego wygląda wyspa w jakiejś 1/4 wygląda mniej więcej tak.Czyli dwie zatoki, piasek, dookoła wystają gigantyczne skały wapienne porośnięte lasem równikowym, a na dodatek woda Morza Andamańskiego koloru turkusowego turkusu (:-P) - czyli ogólnie bajer :] Pierwszego popołudnia podczas spacerku zapoznawczego z wyspą ukazał mi się ten oto kawałek błękitnego nieba. Jak zapewne się domyślacie, spodziewałam się, iż będzie to ostatni błękitny kawałek nieba w tej części Tajlandii jaki dane mi będzie oglądać. Kolejna noc i dzień minęły mi z atrakcją już wcześniej znaną, czyli 'o jak ja chciałam zobaczyć tajfun'. Ten na wyspie był sporo silniejszy od tego z Chin, bo przywędrował z Filipin rozwalając po drodze jeszcze Kambodżę. Ja myślałam, że dach znad głowy mi odleci i wyląduje gdzieś na stepach w Kazachstanie, ale na całe szczęście tak się nie stało. Ale na prawdę wiałoooooooooooooooooooooooooo :] Pozostając przy naturalnych katastrofach w 2004 roku, wszystko na Ko Phi Phi zostało zmiecione przez 10 m fale tsunami. W zbliżeniu zmiotło dokładnie wszystko co znajdowało się na tym kawałku piasku. Obecnie na wyspie porozstawiane są znaki w kierunku miejsc ewakuacyjnych utworzonych, w wyższych częściach wyspy.Sama wyspa jest bez wątpienia najpiękniejszym miejscem w jakim w życiu byłam, natomiast to co po tsunami wybudowali tam ludzie jest zdecydowanie największym hmmm pierdolinikiem jaki widziałam w zabudowie. Drugie śniadania, podwieczorki, desery i przegryzki pomiędzy posiłkami codziennie wyglądały następująco.Czyli były to naleśniki (raczej takie indyjskie placki roti) z bananami w środku i najpyszniej z nutellą na górze :] Oprócz niemiłych ludzi na południu znaleźć można oznakę cywilizacji, czyli ziemniaki :DPragnąc wykorzystać niedawno uzyskane uprawnienia do nurkowania z butlą udałam się w poszukiwaniu jakiejś wycieczki, co bym mogła obejrzeć w końcu te podobno jedne z najlepszych nurkowisk w Tajlandii. Niestety fale były za duże i żadne łódki nie wypływały bo by się powywracały - jeeee. No i nawet na snorekelling na pobliską Ko Phi Phi Leh nie dane było mi pojechać (to ta w oddali). Ta mniejsza, bliźniacza siostra dużej Ko Phi Phi Don jest niezamieszkała i Leonard DiCaprio kręcił tam 'Niebiańską Plażę'. W sumie jak jego już tam nie było, to nie było po co jechać i czego oglądać :P
...
Tutaj nastąpił jeden dzień słońca, kiedy to poświęciłam się zdobywaniu opalenizny, abyście mieli mi czego zazdrościć po powrocie :P Zdjęcia się jakoś nie zrobiły. Ostatniego dnia wyjazdu także było przepięknie, ale jedynie udało mi się dojść na przystań, bo tak mnie wszystko bolało, że nie byłam w stanie się ruszać i robić zdjęć w końcu z jakimś normalnym światłem. No ale przystań jest git, a woda na prawdę jest niesamowicie niebieska :)
I na pożegnanie -> ktoś musi pracować, żeby ktoś inny mógł odpoczywać.I jedna z zatok podczas odpływu.A ja tam byłam, drinki z palemką piłam...
O Ko Phi Phi słyszałam już wcześniej. Mój wykładowca od geografii turystycznej Azji twierdził, że ma znajomego, który był wszędzie i wg. niego Ko Phi Phi w Tajlandii jest najpiękniejszą wyspą na ziemi. Jako że jestem pilną uczennicą zapamiętałam to i postanowiłam sprawdzić :] Z punktu widokowego wygląda wyspa w jakiejś 1/4 wygląda mniej więcej tak.Czyli dwie zatoki, piasek, dookoła wystają gigantyczne skały wapienne porośnięte lasem równikowym, a na dodatek woda Morza Andamańskiego koloru turkusowego turkusu (:-P) - czyli ogólnie bajer :] Pierwszego popołudnia podczas spacerku zapoznawczego z wyspą ukazał mi się ten oto kawałek błękitnego nieba. Jak zapewne się domyślacie, spodziewałam się, iż będzie to ostatni błękitny kawałek nieba w tej części Tajlandii jaki dane mi będzie oglądać. Kolejna noc i dzień minęły mi z atrakcją już wcześniej znaną, czyli 'o jak ja chciałam zobaczyć tajfun'. Ten na wyspie był sporo silniejszy od tego z Chin, bo przywędrował z Filipin rozwalając po drodze jeszcze Kambodżę. Ja myślałam, że dach znad głowy mi odleci i wyląduje gdzieś na stepach w Kazachstanie, ale na całe szczęście tak się nie stało. Ale na prawdę wiałoooooooooooooooooooooooooo :] Pozostając przy naturalnych katastrofach w 2004 roku, wszystko na Ko Phi Phi zostało zmiecione przez 10 m fale tsunami. W zbliżeniu zmiotło dokładnie wszystko co znajdowało się na tym kawałku piasku. Obecnie na wyspie porozstawiane są znaki w kierunku miejsc ewakuacyjnych utworzonych, w wyższych częściach wyspy.Sama wyspa jest bez wątpienia najpiękniejszym miejscem w jakim w życiu byłam, natomiast to co po tsunami wybudowali tam ludzie jest zdecydowanie największym hmmm pierdolinikiem jaki widziałam w zabudowie. Drugie śniadania, podwieczorki, desery i przegryzki pomiędzy posiłkami codziennie wyglądały następująco.Czyli były to naleśniki (raczej takie indyjskie placki roti) z bananami w środku i najpyszniej z nutellą na górze :] Oprócz niemiłych ludzi na południu znaleźć można oznakę cywilizacji, czyli ziemniaki :DPragnąc wykorzystać niedawno uzyskane uprawnienia do nurkowania z butlą udałam się w poszukiwaniu jakiejś wycieczki, co bym mogła obejrzeć w końcu te podobno jedne z najlepszych nurkowisk w Tajlandii. Niestety fale były za duże i żadne łódki nie wypływały bo by się powywracały - jeeee. No i nawet na snorekelling na pobliską Ko Phi Phi Leh nie dane było mi pojechać (to ta w oddali). Ta mniejsza, bliźniacza siostra dużej Ko Phi Phi Don jest niezamieszkała i Leonard DiCaprio kręcił tam 'Niebiańską Plażę'. W sumie jak jego już tam nie było, to nie było po co jechać i czego oglądać :P
...
Tutaj nastąpił jeden dzień słońca, kiedy to poświęciłam się zdobywaniu opalenizny, abyście mieli mi czego zazdrościć po powrocie :P Zdjęcia się jakoś nie zrobiły. Ostatniego dnia wyjazdu także było przepięknie, ale jedynie udało mi się dojść na przystań, bo tak mnie wszystko bolało, że nie byłam w stanie się ruszać i robić zdjęć w końcu z jakimś normalnym światłem. No ale przystań jest git, a woda na prawdę jest niesamowicie niebieska :)
I na pożegnanie -> ktoś musi pracować, żeby ktoś inny mógł odpoczywać.I jedna z zatok podczas odpływu.A ja tam byłam, drinki z palemką piłam...
3 listopada 2009
Ko Tao
... czyli ruszamy na południe!
Po oddaniu wszystkich moich prac zaliczeniowych o wpływie myśli Marksa na ekologię polityczną itp. wyruszyłam na zasłużone wakacje nad morze! Droga była długa i prosta. Najpierw z Chiang Mai nocny pociąg do Bangkoku przez 12h - o dziwo nawet dojechał o czasie, czyli spóźnił się tylko 15 min. Potem czekanie na dworcu przez jakieś 3h i pociąg do Chumphon przez kolejne 12h + spóźnienie chyba z 2h :) W drugim pociągu wybrałam już 2-gą klasę z wiatrakiem, bo w 2 klasie z klimą zamarzałam w nocy. Podróż upłynęłaby całkiem miło gdyby jakiś dziadek nie podsiadł mnie na moim miejscu od okna. Potem w sumie nawet się cieszyłam, że nie wylądowałam jeszcze jedno miejsce w bok, bo podróżowałabym razem z tą bestią na nogach.Nie wiem czy to przez drugą klasę, czy może fakt iż pociąg zmierzał na muzułmańskie południe Tajlandii, w pociągu zagościł klimat iście indonezyjski. Mianowicie średnio co 20 sekund przechodził sprzedawca czegokolwiek bądź też wszystkiego. Oczywiście nie ma na co narzekać, gdyż dostawa ciepłego ryżu z mięskiem i ciasta kokosowego jeszcze nikomu nie zaszkodziła.Widoki za oknem na Półwyspie Malajskim to tradycyjnie pola ryżowe i górki.Po przejechaniu prawie całej Tajlandii wylądowałam na noclegu w nieciekawym mieście co zwie się Chumphon, które słynie jedynie z posiadania 'Pier to Ko Tao'. Nie wiem czemu wyobrażając sobie przystań promową ekspresowych łódek na jedną z najpopularniejszych wysp w Tajlandii w mej głowie pojawiało się coś innego od tego drewnianego molo.Po 2h na promie dotarłam w końcu na Ko Tao, tzw. wyspę żółwia, czyli do Mekki wszystkich adeptów nurkowania. Wyspa słynie z całkiem dobrych raf oraz najniższych cen kursów w Tajlandii (sprawdzone) oraz podobno na całym świecie (zasłyszane). Ja za swój kurs Open Water Diver, który uprawnia mnie do nurkowania na głębokości do 18m zapłaciłam w pakiecie razem z noclegiem 820 zł (9000 batów po tamtym kursie). W Warszawie takie kursy zaczynają się chyba od ok. 1200 zł + dojazd i zakwaterowanie na Mazurach. Za to gratis przyjemność nurkowania w pięknych mazurskich jeziorch zamiast ciepłego morza w Tajlandii ;). Rozpoczęcie przygody z nurkowaniem od zrobienia kursu, bez wcześniejszego spróbowania nurkowania podczas jakiegoś jednodniowego discover scuba diving było dość dużą głupotą, ale jak to mówią, człowiek uczy się na błędach :) Kurs trwał 4 dni, przy czym pierwszy dzień był teoretyczny, drugiego mieliśmy ćwiczenia w basenie, a dwa ostatnie polegały już tylko na nurkowaniu w otwartej wodzie. Muszę się przyznać, że po basenie uważałam, iż nurkowanie jest najokropniejszą rzeczą na świecie i nikt mnie nie zmusi żebym robiła to z własnej nieprzymuszonej woli. Jednak stanąwszy przed dylematem utopienia w błocie pieniędzy zapłaconych za kurs przed jego rozpoczęciem, bądź też utopieniem siebie w Zatoce Tajlandzkiej wybrałam to drugie. Kiedy to nadszedł niechętnie oczekiwany dzień trzeci wpakowali nas na taką oto łódkę i kazali zejść pod wodę.Najbardziej stresującym momentem jest chwila przekraczania granicy oddychania jeszcze przez regulator nad taflą wody, a całkowitym zanurzeniem się w wodzie. Przy pierwszym nurkowaniu zaraz pod powierzchnią wody przepłynęła mi przed maską taka mała niebieska rybka i od razu uznałam, że nurkowanie jest hmmm wyczesane :) Oprócz małych niebieskich rybek pływały także rynki nemo, rogatnice, barakudy i inne takie. Po nurkowaniu człowiek jest tak wypruty ze wszystkiego, że już nie miałam siły na nic. Jednego popołudnia wiedząc, że trzeba będzie wkleić coś na bloga przeszłam wzdłuż jeden z brzegów wyspy (Ko Tao ma 21km² więc nie było to zbyt trudne). Niestety dość szybko wyładowała mi się bateria, która właściwie prawie wcale nie była naładowana także stan zdjęć z Ko Tao - raczej brak :) Ponadto pogoda bardziej skłaniała do siedzenia pod wodą, gdzie tak czy siak jest mokro i jest 29°C niż na plaży gdzie alb wieje albo pada, a na pewno to nie ma słońca. Plaża na Ko Tao jest raczej średnia, głównie ze względu na to, że jest bardzo wąska, a tuż przy samym jej brzegu pobudowane są betonowe puby, bary i kawiarnie Gdzieniegdzie były też gigantyczne skały co nie wiem skąd się wzięły po środku zatoki. Przez całą długość wyspy prowadzi jedna droga. Właściwie jest to chodnik, a nie droga. Z drogą ma tyle wspólnego, iż jeżdżą po niej co jakiś czas motory. Wkurzało mnie to niezmiernie głównie z powodu, iż ja swojego już nie posiadałam. Być może także rychły czas rozstawania się z Tajlandią oraz ceny średnio dwa razy wyższe niż w Chiang Mai wpływały na mój stan emocjonalny dość niekorzystnie i zniechęcały do cieszenia się wszystkim dookoła. Po skończeniu kursu oraz uzyskaniu certyfikatu OWD (jupiii!) udałam się na drugą część wakacji w kierunku Ko Phi Phi, gdzie podobno miały na mnie czekać najlepsze miejsca nurkowe w Tajlandii, zaraz po Similanach. W tym celu wsiadłam na nocną (sypialną) i jakże komfortową łódkę do Surat Thani. Ahoj przygodo!
Po oddaniu wszystkich moich prac zaliczeniowych o wpływie myśli Marksa na ekologię polityczną itp. wyruszyłam na zasłużone wakacje nad morze! Droga była długa i prosta. Najpierw z Chiang Mai nocny pociąg do Bangkoku przez 12h - o dziwo nawet dojechał o czasie, czyli spóźnił się tylko 15 min. Potem czekanie na dworcu przez jakieś 3h i pociąg do Chumphon przez kolejne 12h + spóźnienie chyba z 2h :) W drugim pociągu wybrałam już 2-gą klasę z wiatrakiem, bo w 2 klasie z klimą zamarzałam w nocy. Podróż upłynęłaby całkiem miło gdyby jakiś dziadek nie podsiadł mnie na moim miejscu od okna. Potem w sumie nawet się cieszyłam, że nie wylądowałam jeszcze jedno miejsce w bok, bo podróżowałabym razem z tą bestią na nogach.Nie wiem czy to przez drugą klasę, czy może fakt iż pociąg zmierzał na muzułmańskie południe Tajlandii, w pociągu zagościł klimat iście indonezyjski. Mianowicie średnio co 20 sekund przechodził sprzedawca czegokolwiek bądź też wszystkiego. Oczywiście nie ma na co narzekać, gdyż dostawa ciepłego ryżu z mięskiem i ciasta kokosowego jeszcze nikomu nie zaszkodziła.Widoki za oknem na Półwyspie Malajskim to tradycyjnie pola ryżowe i górki.Po przejechaniu prawie całej Tajlandii wylądowałam na noclegu w nieciekawym mieście co zwie się Chumphon, które słynie jedynie z posiadania 'Pier to Ko Tao'. Nie wiem czemu wyobrażając sobie przystań promową ekspresowych łódek na jedną z najpopularniejszych wysp w Tajlandii w mej głowie pojawiało się coś innego od tego drewnianego molo.Po 2h na promie dotarłam w końcu na Ko Tao, tzw. wyspę żółwia, czyli do Mekki wszystkich adeptów nurkowania. Wyspa słynie z całkiem dobrych raf oraz najniższych cen kursów w Tajlandii (sprawdzone) oraz podobno na całym świecie (zasłyszane). Ja za swój kurs Open Water Diver, który uprawnia mnie do nurkowania na głębokości do 18m zapłaciłam w pakiecie razem z noclegiem 820 zł (9000 batów po tamtym kursie). W Warszawie takie kursy zaczynają się chyba od ok. 1200 zł + dojazd i zakwaterowanie na Mazurach. Za to gratis przyjemność nurkowania w pięknych mazurskich jeziorch zamiast ciepłego morza w Tajlandii ;). Rozpoczęcie przygody z nurkowaniem od zrobienia kursu, bez wcześniejszego spróbowania nurkowania podczas jakiegoś jednodniowego discover scuba diving było dość dużą głupotą, ale jak to mówią, człowiek uczy się na błędach :) Kurs trwał 4 dni, przy czym pierwszy dzień był teoretyczny, drugiego mieliśmy ćwiczenia w basenie, a dwa ostatnie polegały już tylko na nurkowaniu w otwartej wodzie. Muszę się przyznać, że po basenie uważałam, iż nurkowanie jest najokropniejszą rzeczą na świecie i nikt mnie nie zmusi żebym robiła to z własnej nieprzymuszonej woli. Jednak stanąwszy przed dylematem utopienia w błocie pieniędzy zapłaconych za kurs przed jego rozpoczęciem, bądź też utopieniem siebie w Zatoce Tajlandzkiej wybrałam to drugie. Kiedy to nadszedł niechętnie oczekiwany dzień trzeci wpakowali nas na taką oto łódkę i kazali zejść pod wodę.Najbardziej stresującym momentem jest chwila przekraczania granicy oddychania jeszcze przez regulator nad taflą wody, a całkowitym zanurzeniem się w wodzie. Przy pierwszym nurkowaniu zaraz pod powierzchnią wody przepłynęła mi przed maską taka mała niebieska rybka i od razu uznałam, że nurkowanie jest hmmm wyczesane :) Oprócz małych niebieskich rybek pływały także rynki nemo, rogatnice, barakudy i inne takie. Po nurkowaniu człowiek jest tak wypruty ze wszystkiego, że już nie miałam siły na nic. Jednego popołudnia wiedząc, że trzeba będzie wkleić coś na bloga przeszłam wzdłuż jeden z brzegów wyspy (Ko Tao ma 21km² więc nie było to zbyt trudne). Niestety dość szybko wyładowała mi się bateria, która właściwie prawie wcale nie była naładowana także stan zdjęć z Ko Tao - raczej brak :) Ponadto pogoda bardziej skłaniała do siedzenia pod wodą, gdzie tak czy siak jest mokro i jest 29°C niż na plaży gdzie alb wieje albo pada, a na pewno to nie ma słońca. Plaża na Ko Tao jest raczej średnia, głównie ze względu na to, że jest bardzo wąska, a tuż przy samym jej brzegu pobudowane są betonowe puby, bary i kawiarnie
18 października 2009
Złoty Trójkąt
czyli dawno, dawno temu...
Moja mama przez jakieś 5 miesięcy zadręczała mnie pytaniem 'czy tęsknisz??'. Na co ja jako że nie kłamię (ewentualnie nie mówię całej prawdy) odpowiadałam 'no nie za bardzo'. Bodajże drugiego dnia pobytu usłyszałam 'no w sumie wcale się nie dziwię, że nie tęskniłaś'. Za to za Tajlandią tęsknię strasznie... Słońca mi brakuje. Zakryte buty mnie obcierają, trzeba używać suszarki i gotować. Za to z plusów znalezionych w Polsce to odkryłam, że picie zamiast w lodówce można chłodzić za oknem :] Myślałam, że z jajkami też tak można, ale dwa dni temu jakieś ptaki mi je porwały :D
Wracając do tego co było, to zatrzymałam się na etapie pobytu mojej mamuśki i jej współtowarzyszek zakupów w Chiang Mai. Stamtąd udałyśmy się do Chiang Rai, gdzie po zameldowaniu się w guesthousie pierwsze pytanie jakie zadało mi zadane to 'Czy w tym mieście też jest night market?'. Był. Dwa razy. Z Chiang Rai pojechałyśmy na wycieczkę która ogólnie nazywa się Złoty Trójkąt. Można się domyślić, że była po Złotym Trójkącie, czyli obszarze który zasłynął z plantacji maków. Od roku 1950 ten obszar na styku Tajlandii, Laosu, Wietnamu, Birmy oraz Chin był jednym z największych producentów opium na świecie. Po produkcji heroiny w Tajlandii praktycznie nie ma już śladu. Praktycznie - ponieważ plemiona górskie posiadają zezwolenie do produkcji opium na użytek własny i kurzenie fajki przed swoją chatką. Biznes narkotykowy przestał istnieć, ludzie stracili pracę i kobiety straciwszy pracę przy hodowli maków powędrowały do miast i zaczęły trudnić się prostytucją aby utrzymać rodziny (pozdrawiam moją Panią promotor, która nie wierzy że poczyniłam w Tajlandii jakieś obserwacje do pracy mgr:)).
Wstęp był przydługi i nie na temat, więc teraz będzie krótko i na temat. Wycieczka zaczęła się od gorących źródeł, w których w foliowych workach gotowały się kurczaki.Potem było miasteczko Bahn Tham zamieszkałe głównie przez Chińczyków z Junanu, a w nim Wat Tham Pla, czyli świątynia małp. Czyli była tam mało ciekawa świątynia i dużo małp :)Jak takie małpeczki zjedzą dużo bananów to się robią potem duże.Następnie udaliśmy się do miasta granicznego z Birmą - Mae Sai. Słynącego z dużej ilość tanich birmańskich dziewic (wiem to z książki - pzdr Panią promotor) oraz handlu nie tylko ciałem, ale także kamieniami szlachetnymi i pozostałym nadgranicznym towarem. Poza tym Mae Sai jest najdalej wysuniętym na północ Tajlandii miastem.Tamże także oprowadzono nas najpierw po zakładzie jakiegoś kolesia co ma kopalnie kamieni szlachetnych w Birmie, które potem przewozi do Tajlandii, obrabia i sprzedaje turystom i nie-turystom.(interes życia przy zakupie pierścionków oczywiście został dobity).
Dalej było Chiang Saen - miasteczko kreowane na Złoty Trójkąt. Złoty Trójkąt jest obszarem, a nie punktem na mapie tak dla precyzji :) Za to w tym miejscu rzeka Ruak wpada do Mekongu i stykają się granice Tajlandii, Birmy i Laosu więc i tak jest faaaajnie. Stamtąd pojechałyśmy już na wspomnianą wcześniej wycieczkę naszą wyczesaną łódką po Mekongu, kiedy to prawie nie padało, a łódka sprawiała wrażenie że się jeszcze nie rozpadnie (albo to my chciałyśmy ją taką widzieć). Nawet się zdziwiłam, że nie dbający o jakiekolwiek środki bezpieczeństwa Tajowie każą mi zakładać jakąś kamizelkę ratunkową, ale jak już ruszyliśmy to dziękowałam Bogu, że ją mam na sobie :) Na granicy Birmy pooglądałyśmy kasyna do których przyjeżdżają bogaci Chińczycy, a w Laosie poszliśmy na Lao market - jeeeeeeeeeW Mekongu pływają sobie ryby zwane catfish. Bywają takie mniejsze jak u tego człowieczka na łódce, a po większe okazy możecie zajrzeć do grafiki w google.Na sam koniec już pod Chiang Rai została nam Wat Rong Khun, czyli Biała Świątynia. Charakteryzuje się ona tym, że jest cała biała, a w środku jeszcze nie jest skończona. Prezentowałaby się pewnie lepiej gdyby nie padało i nie była zamknięta :) A dla ciekawskich obok stoi złoty kibel - pojedziecie to sprawdzicie.
Moja mama przez jakieś 5 miesięcy zadręczała mnie pytaniem 'czy tęsknisz??'. Na co ja jako że nie kłamię (ewentualnie nie mówię całej prawdy) odpowiadałam 'no nie za bardzo'. Bodajże drugiego dnia pobytu usłyszałam 'no w sumie wcale się nie dziwię, że nie tęskniłaś'. Za to za Tajlandią tęsknię strasznie... Słońca mi brakuje. Zakryte buty mnie obcierają, trzeba używać suszarki i gotować. Za to z plusów znalezionych w Polsce to odkryłam, że picie zamiast w lodówce można chłodzić za oknem :] Myślałam, że z jajkami też tak można, ale dwa dni temu jakieś ptaki mi je porwały :D
Wracając do tego co było, to zatrzymałam się na etapie pobytu mojej mamuśki i jej współtowarzyszek zakupów w Chiang Mai. Stamtąd udałyśmy się do Chiang Rai, gdzie po zameldowaniu się w guesthousie pierwsze pytanie jakie zadało mi zadane to 'Czy w tym mieście też jest night market?'. Był. Dwa razy. Z Chiang Rai pojechałyśmy na wycieczkę która ogólnie nazywa się Złoty Trójkąt. Można się domyślić, że była po Złotym Trójkącie, czyli obszarze który zasłynął z plantacji maków. Od roku 1950 ten obszar na styku Tajlandii, Laosu, Wietnamu, Birmy oraz Chin był jednym z największych producentów opium na świecie. Po produkcji heroiny w Tajlandii praktycznie nie ma już śladu. Praktycznie - ponieważ plemiona górskie posiadają zezwolenie do produkcji opium na użytek własny i kurzenie fajki przed swoją chatką. Biznes narkotykowy przestał istnieć, ludzie stracili pracę i kobiety straciwszy pracę przy hodowli maków powędrowały do miast i zaczęły trudnić się prostytucją aby utrzymać rodziny (pozdrawiam moją Panią promotor, która nie wierzy że poczyniłam w Tajlandii jakieś obserwacje do pracy mgr:)).
Wstęp był przydługi i nie na temat, więc teraz będzie krótko i na temat. Wycieczka zaczęła się od gorących źródeł, w których w foliowych workach gotowały się kurczaki.Potem było miasteczko Bahn Tham zamieszkałe głównie przez Chińczyków z Junanu, a w nim Wat Tham Pla, czyli świątynia małp. Czyli była tam mało ciekawa świątynia i dużo małp :)Jak takie małpeczki zjedzą dużo bananów to się robią potem duże.Następnie udaliśmy się do miasta granicznego z Birmą - Mae Sai. Słynącego z dużej ilość tanich birmańskich dziewic (wiem to z książki - pzdr Panią promotor) oraz handlu nie tylko ciałem, ale także kamieniami szlachetnymi i pozostałym nadgranicznym towarem. Poza tym Mae Sai jest najdalej wysuniętym na północ Tajlandii miastem.Tamże także oprowadzono nas najpierw po zakładzie jakiegoś kolesia co ma kopalnie kamieni szlachetnych w Birmie, które potem przewozi do Tajlandii, obrabia i sprzedaje turystom i nie-turystom.(interes życia przy zakupie pierścionków oczywiście został dobity).
Dalej było Chiang Saen - miasteczko kreowane na Złoty Trójkąt. Złoty Trójkąt jest obszarem, a nie punktem na mapie tak dla precyzji :) Za to w tym miejscu rzeka Ruak wpada do Mekongu i stykają się granice Tajlandii, Birmy i Laosu więc i tak jest faaaajnie. Stamtąd pojechałyśmy już na wspomnianą wcześniej wycieczkę naszą wyczesaną łódką po Mekongu, kiedy to prawie nie padało, a łódka sprawiała wrażenie że się jeszcze nie rozpadnie (albo to my chciałyśmy ją taką widzieć). Nawet się zdziwiłam, że nie dbający o jakiekolwiek środki bezpieczeństwa Tajowie każą mi zakładać jakąś kamizelkę ratunkową, ale jak już ruszyliśmy to dziękowałam Bogu, że ją mam na sobie :) Na granicy Birmy pooglądałyśmy kasyna do których przyjeżdżają bogaci Chińczycy, a w Laosie poszliśmy na Lao market - jeeeeeeeeeW Mekongu pływają sobie ryby zwane catfish. Bywają takie mniejsze jak u tego człowieczka na łódce, a po większe okazy możecie zajrzeć do grafiki w google.Na sam koniec już pod Chiang Rai została nam Wat Rong Khun, czyli Biała Świątynia. Charakteryzuje się ona tym, że jest cała biała, a w środku jeszcze nie jest skończona. Prezentowałaby się pewnie lepiej gdyby nie padało i nie była zamknięta :) A dla ciekawskich obok stoi złoty kibel - pojedziecie to sprawdzicie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)